Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, kiedyś już człowiek, to ci przedstawię kawalera. Jasiu, nie kryj się za krzakiem.
Stankar musiał się ukazać. Dziewczyna spojrzała ciekawie na niego i zaczerwieniła się, gdy się nisko przed nią ukłonił, a potem gorejącem spojrzeniem objął. Przestraszyła się i zaniepokoiła.
— Czołem — przed królową! — drugi raz ukłonił się Stankar.
— To wszystko mego stryja, nie moje! — zaprzeczyła, odzyskując śmiałość.
— A wolno obcym stopom deptać? — uśmiechnął się.
— Wolno! Michał może panu powiedział, że stryj taki srogi! To nie prawda.
— A pani pomóc kwiaty zbierać — wolno?
— Już kwiatów mam dosyć — na osiem wianeczków. Tylko trzeba mi bożej rosy na dziewiąty, a tej tutaj nie znajdę — chyba pod lasem — tam!
— Co to jest za cudo „boża rosa?“
— Nie zna pan? To taki mech drobniutki.
— Myślałem, że to natchnienie, czy miłość. Boża rosa — mech — co za poniewierka nazwy!
Popatrzała na niego zamyślona.
— Prawda — może nie warta roślina wyrazu, ale przecie musi ten mech mieć przymioty wielkie, kiedy — będzie na ołtarzu, na monstrancji.
— Bo to wiesz, że te wianeczki wiją się z pewnych kwiatów i ziół — zawsze tych samych! — tłumaczył Michał.