Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jakże! To trzeba wiedzieć! — potwierdziła z całą powagą.
— Niechże mnie pani nauczy.
— Zaraz, zerwę tylko bożej rosy, i będę wić — wtedy panu pokażę.
— Chodźmy razem, jeśli pani pozwoli.
— A stadnina? — przypomniał Michał.
— To ciekawsze! — odparł, ruszając obok Toli.
— Panowie szli do stadniny? To daleko!
Zwróciła się do Michasia.
— Wczoraj ją przepędzono do Garby. Piechotą tam nie zajdziesz, bo grząsko. Wiesz, tam, gdzie się rzeczka rozlewa i gdzieśmy to żaki na ryby stawiali. Pamiętasz, coś to mnie tam kiedyś do wody wrzucił, a ja ci czółno przewróciłam.
— Pamiętam. Nie darowałaś nigdy nic. I żeby ciebie stworzył Bóg mężczyzną, tobyś była zbójcą.
— Ach, żebym ja była mężczyzną! — westchnęła.
— Pragnęłaby tego pani?
— Naturalnie. Nie broniłby mi stryj jeździć konno na Farysie — i poszłabym do wojska, i mogłabym się pojedynkować.
— Z kimżebyś się pojedynkowała? Z niemym Markiem?
— Toćbym w wojsku była w ułanach. Pojedynkowałabym się z kolegami o obrazę honoru.
— Wystrzelałabyś wszystkich oficerów!
— I tak jak Bóg panią stworzył — będzie dość ofiar na pani drodze! — rzekł Stankar.