Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego? — spytała zdziwiona.
— Bo dana pani najstraszniejsza broń — piękność, a tym, co jej zaznają — najcięższy ból — miłość!
Podniosła na niego czyste, proste spojrzenie i odparła poważnie:
— Alboż ja nie jestem jak wszyscy? A jak mnie kto kocha — to ja go też kocham — i dobrze!
— Jakto? Będziesz kochać każdego, co się w tobie zakocha? — roześmiał się Michał.
— A tak. W domu mnie wszyscy kochają — a ja też.
— Ach tak — to wierzę, ale jakby cię inni pokochali, — tak, z tuzin kawalerów — czy ich wszystkich w sercu pomieścisz?
W tej chwili z pod nóg Toli zerwała się kaczka dzika z wielkim łopotem skrzydeł, i zapadła kwacząc o kilka kroków w trawę.
— To starka do młodych, pewnie są tuż i małe — zawołała dziewczyna, rzucając kapelusz i kwiaty na ziemię i skręcając w łozy.
Młodzi ludzie poskoczyli za nią, rozpoczęło się poszukiwanie i okrzyki. Istotnie były małe, ale przyczaiły się w trawach i tylko Michał złapał jedno i oddał Toli.
Popatrzała na nie, popieścila, pocałowała i puściła na swobodę.
— Niech żyje.
— Do czasu, aż je zastrzelisz.
— Pani poluje? — spytał Stankar.