Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz, za namową Stankara, całe towarzystwo ruszyło do kościoła, panie staroświeckim, mocno obszarganym koczem — panowie bryczką. Michał radby był przyjechać na koniec nabożeństwa, ale Stankar naglił, więc ruszyli do kościoła przed procesją i przepchali się przez tłum, aż do prezbiterjum. Tam Michał z Łużyckim znaleźli się pod baldachimem, prowadząc księdza pod ręce, a Stankar ustawił się na drodze procesji, by się Toli napatrzeć. W kościele gorąco było i duszno, organy i nabożni starali, zda się, aby grać i śpiewać fałszywie, kadzidło i wyziewy ludzkie dławiły za gardło, ołtarze były przystrojone okropnemi papierowemi kwiatkami, obrazy w nich malowane jaskrawo i brzydko, ale on, estetyk i marzyciel, zachwycony był i przejęty tą jedną postacią dziewczyny, niosącej ołtarzyk Matki Boskiej — okropne malowidło na noszach, jak lektyka, upstrzone wieńcami z bibułek, obwieszone powiędłemi ziołami.
Dwa razy przeszła obok niego i spojrzeli na siebie, a on gotów był modlić się do niej i znajdował, że śpiewy były anielskie, kościół piękny, jak niebo, a ten ołtarzyk — arcydziełem ludzkiem.
Po nabożeństwie, na cmentarzu, Michał przedstawił go Łużyckiemu, zbliżyła się Brzezicka, ciocia Kocia, i poczęły zapraszać dziwaka z Tolą do siebie na obiad.
Twarz jego surowa i chmurna pozostała obojętną na uprzejme słowa, obejrzał się za Tolą i spytał lakonicznie: — Chcesz?