Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Skinęła głową i przytuliła się do niego prosząco.
— No, to jedźmy — zdecydował natychmiast.
Widocznie, że żył tylko, by jej dogodzić we wszystkiem. Zaprząg jego odróżniał się wielce od landary i szkap Brzezickich. Odkąd Tola dorosła, kupił wolant i dał do jej rozporządzenia czwórkę rasowych kasztanów, za które mu ofiarowywano cztery tysiące rubli. Ale Tola chciała mieć te konie, więc je miała, tak jak wszelka jej chęć i fantazja była spełniona, zaledwie raczyła pomyśleć i wypowiedzieć.
Po drodze Łużycki zauważył:
— Cóż to za eleganta przywiózł sobie Michał?
— To jego kolega. Żeby tatko słyszał, jak on pięknie śpiewa — zawołała z żywością Tola.
— Skądże ty wiesz o tem? — zdziwił się.
— Wczoraj mnie spotkali na łąkach. Szli oglądać naszą stadninę, bo on malarz.
— Tak — to powinien przemalować stacje drogi krzyżowej. Ksiądz zebrał już pieniądze i szuka malarza. Muszę mu o tem powiedzieć.
— Kiedy on nie maluje religijnych obrazów.
— Toście aż tak szczegółowo gadali!
— A tak, bośmy parę godzin przesiedzieli we troje pod lasem, a potem odprowadzili mnie do bramy.
— Widzę, że ci się mocno podobał! — uśmiechnął się Łużycki.
— Tak, ładnie śpiewa i rozmawia o ciekawych rzeczach. Mówił, że ma pełne teki rysunków i szkiców.