Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Stankar skoczył do niego z podniesioną dłonią, blady z obrazy jak papier. Łużycki podniósł laskę, gdy wtem Tola wpadła pomiędzy nich z okrzykiem:
— Tatku, zaco go tatko znieważa? Ja go kocham, to mój narzeczony!
— Idź stąd precz do domu! Z tobą się potem porachuję. A narzeczonego psami wyszczuję, jak na to zasłużył, jeśli nie pójdzie precz natychmiast. Marsz z mego domu.
— Nie pierwej, aż mi pan da satysfakcję! — zawołał Stankar. — Jestem narzeczonym panny Antoniny, jej opiekunem przed pana despotyzmem i tyranją. Proszę i żądam jej ręki, i potrafię się o me prawa upomnieć. Nie potrzebuję i pogardzam pana majątkiem, ale zdobyłem serce, kocham i uczciwie chcę tę ukochaną żonę mieć — i będę! Daję panu czas na opamiętanie do jutra — jutro przyjdę po stanowczą odpowiedź. Zapowiadam panu, że walk się nie baję — i walczyć o szczęście mego życia potrafię.
Zbliżył się do Toli, pocałował ją w rękę i odszedł.
Dziewczyna wybuchła płaczem.
— Chodź do domu! — rozkazał jej Łużycki.
Poszła, jak automat, zaprowadził ją do swej kancelarji, i drzwi na klucz zamknął.
Usiadł na fotelu i milczał długo — ona wsunęła się we framugę okna i tylko łkanie przerywało ciszę.
— Czego płaczesz? Skrzywdziłem cię, obraziłem? Tyran i okrutnik jestem — nieprawdaż? Ten gach