Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozostaną mi psy. Te wierne!
I ręką machnął.
Ciężkie dni i tygodnie nastały w Ługach. Tola była jak opętana kochaniem. Nie rozumiała cierpienia starego, nie żałowała nic i nikogo, dniem i nocą marzyła o ukochanym, z którego uczyniła sobie bóstwo. Stankar wyjechał dla załatwienia formalności, zapożyczył się na nowo — urządził mieszkanie, umeblował to gniazdko — i był pijany szałem.
Zasypywał Tolę listami namiętnemi, które ją utrzymywały w bezustannej egzaltacji, przestała zajmować się czemkolwiekbądź — całe dni spędzała bezczynnie, całe noce bezsennie.
Łużycki zdawał się na nią nie zwracać wielkiej uwagi, pracował po dawnemu, więcej tylko ponury i małomówny — wieczory spędzał samotnie, do niej odzywał się tylko z koniecznej potrzeby.
Dopiero gdy do ślubu pozostało tylko dni parę — zawołał ją do swej kancelarji i rzeki zimno:
— Ojciec twój część swoją dziedzictwa wziął i mam na to jego pokwitowanie. Teraz oto wypłacę ci dziesięć tysięcy rubli, żebyś miała z czego żyć, a nie rachowała na więcej. Gdy to stracisz, niech ci wystarczą amory na resztę życia, bo ode mnie nic nie dostaniesz, ani za życia, ani po śmierci.
— Ja nie potrzebuję i grosza nie wezmę! — zawołała hardo Tola.
— Będą leżały w banku do twego rozporządzenia. To mi obojętne, weźmiesz, czy nie. Do kościoła cię od-