Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

— Różnie bywa w małżeństwie! — ujęła się za swój stan wdowa.
— A pewnie, że różnie! — odcięła nieprzejednana stara panna. — Albo żona zamęczy męża, jak ty, albo mąż zamęczy żonę, jak lada dzień będzie u Stankarów.
— No a ci, którzy dożyją wspólnej starości?
— Ba, wojny bywały i trzydziestoletnie. Zależy od sił i wytrwałości.
I, nie czekając na dalszą dysputę, wyszła.
U Stankarów zastała ostateczne rozprzężenie. Kobieta leżała w gorączce, dzieciak pod opieką stróżki spał; w mieszkaniu panował nieład nie do opisania.
— Któż to graty tak porozrzucał? — spytała Zarębianka, biorąc się do uporządkowania.
— A toć przecie on — opowiadała szeptem stróżowa. — Rzucał, ciskał, klął, a potem wyleciał. Może przecie się obwiesi, to będzie koniec!
— A doktór był?
— Był, ten młody, co na drugiem piętrze mieszka. Powiedział, że to jakaś zła gorączka. Może też i ona zemrze. Po prawdzie toby jej się należało, bo takie życie, to byle prędzej skończyć.
— Wy macie lekką odprawę na tamten świat. A dziecko możeby też za jednym zachodem...
— O! z dzieckiem to bajki. Dobre ludzie nie dadzą zginąć. Ja sama wezmę, bo własnych nie mam. Grymaśne to i złe; ale rada na to jest. Robaki pewnie ma, to i wrzeszczy. Dziecko będzie miało u mnie lepiej. Oho!