Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

I załatwiwszy się w ten sposób z całą rodziną, stróżowa, rada, że ją ktoś luzuje, poszła do domu.
Zarębianka w pół godziny doprowadziła do ładu mieszkanie, obejrzała kuchnię i śpiżarnię, a widząc, że i myszy nawet stamtąd się wyniosły, usiadła obok chorej, pomimo wielkiej praktyczności, zupełnie bezradna.
Tola dyszała ciężko, nie otwierała oczu, zupełnie obojętna, co się wokoło dzieje; dziecko, szczęściem, przesypiało głód.
— Jednakże, jeśli ta baba trafnie wywróży i ten się obwiesi, co tu robić — myślała frasobliwie Zarębianka. — Trzeba komuś dać znać, ale komu? Licho mi nadało tu wleźć — teraz nie mogę odejść, aż jaki ład zaprowadzę. Toć już południe, a ja się ruszyć nie mogę. No — ktoś zatrzask otwiera — to pewnie nieboszczyk.
Istotnie, był to Stankar.
Paroksyzm rozpaczy i buntu już mu minął, pozostało przygnębienie i bierna rezygnacja.
Wszedł cicho, a ujrzawszy ją nad żoną, rzekł posępnie:
— Dziękuję pani, że przyszła. Ja wyszedłem po lekarstwo. Doktór mówi, że to będzie tyfus, czy zapalenie mózgu.
— Et, każdy prawi okropności, byle być cudotwórcą. Kobiecina się wczoraj wylękła i tyle. Parę dni spokoju postawi ją na nogi. Dobrzeby tylko było, żeby pan na te parę dni dziecko oddał gdzie do krewnych, żeby chorej było cicho w domu.