Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mamy krewnych! — odparł krótko.
— No, to do znajomych!
— Nie mamy znajomych — powtórzył, ramionami ruszając.
— Jakże tak można się urządzić? Bez ludzi i raj się znudzi — rzekła żartobliwie.
— Nie jesteśmy też w raju, ale w czyśćcu, jeśli nie w piekle! — mruknął i dodał:
— Trzeba jej dać lekarstwo, jeśli nie śpi.
Zarębianka uniosła głowę chorej i podała do ust łyżkę mikstury.
— Boli cię głowa? — spytał Stankar.
Wzdrygnęła się na jego głos, trochę otworzyła oczy, i odparła sucho:
— Nie wiem. Ale to nic.
I znowu zapadła w martwotę.
Usunął się do okna i stał, patrząc bezmyślnie na brudny, okopcony mur przeciwległy.
Potem jakby się ocknął, zwrócił się do Zarębianki i spytał szeptem:
— Co dla dziecka przynieść jeść? Ano, i ona może zechce, to co kupić? Może wina?
— Poślij pan stróżkę po mleko, bułki. A najbardziej panu radzę, weź pan na dni kilka dozorczynię do domu, bo pan sam rady dać nie potrafi. Jabym chętnie została, ale nie mogę, bo mam dużo w domu roboty. Albo — daj mi pan dziecko na ten czas!