— Smarkacz i błazen — wybuchnęła Zarębianka. — Zamorzył żonę i dziecko, a kupuje sobie fiołki do butonierki i włosy fryzuje. Elegant!
— Powinniby małą zupełnie nam zostawić, bo i ona pojęcia nie ma o obowiązkach matki — dodała z przekąsem wdowa.
— A niechby została. Przy nas nie zginie! — odparła siostra z dumą.
Jednakże w parę dni potem przyszła Stankarowa wieczorem tak zmieniona, mizerna, sczerniała troską, że obie kobiety przelękły się. Po pracowitym dniu odpoczywały w jadalni, która zarazem była salonem i pracownią. U stołu na jednym końcu spożywano wieczorny posiłek, a na drugim końcu leżały zeszyty Staszka, manuskrypty tłumaczeń Zarębianki i robota krawiecka wdowy.
Przedewszystkiem zaproszono Stankarową do sypialni i pokazano małą śpiącą, potem dano jej herbaty i posadzono u stołu. Ale biedaczka nic jeść nie mogła, patrzała przed siebie nieprzytomna i milczała.
Nagle wstała i z jakiemś rozpacznem postanowieniem rzekła:
— Już pójdę. Trzeba dziecko zabrać i iść.
— Gdzie? Poco? Czy pani zwarjowała! — zawołała po swojemu, szorstko Zarębianka. — Dziecko można jutro rano odnieść, kiedy pani koniecznie chce, ale rozsądniejby było tu je zostawić, aż pani naprawdę będzie zdrowa. Toć pani wygląda w sam raz na katafalk.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.