Stankarowa ruszyła ramionami, zatrzymała się bezradnie na środku pokoju, wreszcie podniosła pałające gorączką oczy na Zarębiankę i rzekła głucho:
— Wszystko jedno — dziś czy jutro.
— Co takiego?
— Umrzeć! — szepnęła.
— Jezus Marja! I poto pani dziecko zabiera!
— A cóż! Żebym była zwierzem w boru, tobym je wykarmiła i sama wyżyła, ale wśród ludzi trzeba umrzeć!
Zarębianka położyła jej rękę na ramieniu i rzekła surowo:
— Nam pani nie ma prawa tak mówić, ale przeciwnie opowiedzieć troskę. Co znowu! Młoda pani, dziecko ma, i nas życzliwych, i tak bluźni. A toć pani za takie rozpacze nad losem warta paraliżu, żeby się przekonać o rzetelnej niemocy i nieszczęściu. Do roboty się brać, a nie bredzić o śmierci! No — cóż się tam u was stało? Bieda? Rękawy zakasać — i jazda na biedę!
Stankarowa słuchała apatycznie i odparła:
— Kiedy mi się żyć nie chce. Mam dosyć życia.
— Banialuki! Kto nie pracował, ten nie wie, jakie ono bywa smaczne czasami. Ja pani wynajdę zajęcie, a jak pani skosztuje zapraw naszego chleba, to prędko do równowagi i zdrowia wróci. Wstyd tak na duchu o byle co upadać. Chce pani pracować? Mąż pozwoli?
— Niema go.
— Jakto — niema?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.