Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Do swej małej poszła.
— To dobrze. Pościel jej, Natalko, w czytelni, i prędko trzeba do snu ułożyć, bo jutro o ósmej ma być w magazynie. Co to? Nic nie jadła. Ho, ho — nic z tego. Musi zjeść!
Przyprowadzona gwałtem do stołu Stankarowa wypiła trochę herbaty i przegryzła kęs bułki, potem ułożyła się na kanapce w czytelni i zasnęła, zwalczona ogromnem wyczerpaniem.
Rano zbudziła ją Zarębianka już ubrana, już czynna i burmistrzująca po swojemu.
— Zaprowadzę panią, a po drodze trzeba do mieszkania wstąpić. Pokaże mi pani graty, co chce sobie zostawić, resztę już ja spieniężę — dysponowała.
— Jabym tam nie rada wracać! — szepnęła kobieta — do żadnych sprzętów nie mam szczególnego upodobania. Można wszystko sprzedać. Co mi trzeba! Łóżko i szafkę na rzeczy, i łóżeczko małej. Zresztą nic!
— To dobrze. Ja sama wybiorę i do wieczora to załatwię. Tylko stróżowi pani mnie przedstawi, jako swą plenipotentkę. Wieczorem chłopaka do magazynu po panią przyślę, żeby pani nie zabłądziła. A teraz w drogę!
Poszły obie, Zarębianka gwarząc bezustannie, Stankarowa przerażona i milcząca. Miała uczucie, że idzie na stracenie i zęby jej szczękały. Barwiński, łysy, zawiędły człeczyna, oczekiwał już na nie, i od stóp do głowy obejrzał badawczo kandydatkę na sklepową.