Wydała mu się za chudą, za niedbale ubraną i za poważną. Zaczął żałować, że tak na niewidziane się umówił. Ale nie czas było się cofać, a co gorsza, zadzierać z Zarębianką, która była w wielkich łaskach u jego żony — więc jak umiał, zawód pokrywał. Stankarowa jak automat, pod komendą swej opiekunki zdjęła okrycie i kapelusz w klitce za sklepowemi szafami, przygładziła włosy i zajęła miejsce za ladą między słojami z mydłem i stosami pudełek rękawiczek. Była odurzona masą informacyj i nauk swego chlebodawcy, nowem otoczeniem i fachem, o którym nie miała najlżejszego pojęcia.
Perorował Barwiński, perorowała Zarębianka, turkot uliczny ogłuszał, spasiony mops ją oszczekiwał zajadle, zapach kosmetyków dławił — była jak na torturach...
Wreszcie Barwiński zakończył:
— A przedewszystkiem zalecam pani uprzejmy uśmiech i wyszukaną grzeczność dla klientów. To jest pierwsze przykazanie w kupiectwie. Interes na tem stoi.
Stankarowa próbowała się uśmiechnąć, ale się tylko skrzywiła żałośnie. Przyszła jej w pomoc Zarębianka.
— Niech pan będzie spokojny. Pani Antonina dzisiaj jest jeszcze nieśmiała i strwożona, ale się oswoi, i wszystko dobrze pójdzie. Ja jeszcze wstąpię na górę do żony pańskiej i zmykam.
Uścisnęła dłoń Stankarowej i dodała:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.