Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nową panienkę pan dostał do sklepu, ale się dla gości niezbyt fatyguje!
— Pani baronowa raczy nowicjuszce wybaczyć — odparł uśmiechnięty. — Ja jestem na rozkazy.
Stankarowa poczerwieniała z upokorzenia. Żeby usłuchała pierwszej myśli, toby w tej chwili stąd poszła precz, ale opamiętała się, że zobowiązania dotrzymać musi, że Zarębiankę urazi, że dziecko głodne — i schyliła pokornie głowę.
Gdy zostali sami, Barwiński rzekł:
— Niechże się pani postara być uprzejmą. Nie sposób zrażać publiki.
— Postaram się! — odparła apatycznie.
— Ja muszę odejść do chorej żony, a potem mam interes na mieście. Pani już sobie sama da radę, sądzę! Tylko — na Boga, niechże pani będzie swobodną i wesołą.
— Postaram się — powtórzyła.
Spojrzał raz jeszcze po szafach i półkach, stęknął i wyszedł.
Stankarowa, zostawszy sama, usiadła w kącie, przymknęła oczy, i marzyły jej się szerokie łany zbóż zielonych, kwitnące czeremszyny, ptasi świergot i błękit czysty, jak kopula z kryształu. Było tam tak swobodnie, cicho, i nie było ludzi — tłumu obcego, gwaru i gorączki.
Dzwonek u drzwi zajęczał, ocknęła się i zerwała przerażona. Dwie damy weszły, tak wonne i tak jaskrawe,