— To jakaś świeżo importowana. No, jeśli jej lepiej nie ubiorą, to lichy zrobi interes papa Barwiński, a ona żadnej karjery.
Ręce Stankarowej drżały i kipiało w niej oburzenie i wstręt. Pohamowała się jednak o tyle, że podała flakon w milczeniu. Ale te damy rozpoczęły znowu gawędkę, rozsiadły się wygodnie, nie myśląc wcale o kupnie. Stankarowa musiała stać i czekać, aż raczą sobie cel wizyty przypomnieć.
Minęło kilka minut, które jej się zdały wiekami. Wreszcie zwróciła się klientka do niej:
— To właśnie! Dobrze. Ile?
— Dwa ruble pięćdziesiąt!
Dama wydobyła portmonetkę pełną — i położyła dziesięć rubli.
W chwili, gdy Stankarowa liczyła resztę w kasie, towarzyszka wyjrzała przez drzwi, i krzyknęła:
— Karolek!
Dama się porwała z miejsca.
— Gdzie? Nie może być!
— On! Przeszedł w tej chwili.
— Goń go i zawróć! Proszę prędzej o resztę — zawołała niecierpliwie. — Pani liczyć nie umie. Prędzej proszę — mnie śpieszno!
Tupała nogami — zerkając z towarzyszką na ulicę.
Stankarowa podsunęła jej pieniądze — zaczęła dość niezręcznie owijać flakon.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.