Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

szego nie sprawia kłopotu. Powoli Stankarowa przychodziła do równowagi. Jak zmora, oddalało się wspomnienie dwuletniego małżeńskiego pożycia, goiło się jej serce i dusza. W magazynie, obcując wciąż z ludźmi, pozbywała się dzikości, a u Zarębianki wadząc pracę, spełnianą tak chętnie i wesoło, nabierała hartu i kultu dla obowiązku.
Po sprzedaży gratów i opłaceniu długów pozostało jej kilkadziesiąt rubli. Pieniądze te chciała dać Zarębiance na życie i mieszkanie, ale ta ofuknęła ją zgóry:
— To jest dopiero lekkomyślność. Zaraz zapas wydać, a w razie choroby zostać na słomie. Przepraszam, na to ja nie pozwolę. Te pieniądze złożymy do kasy oszczędności, na czarną godzinę, a na chleb i mieszkanie — musi pani zarobić.
— Ależ mój zarobek, te piętnaście rubli, nie wystarczy na utrzymanie moje i dziecka.
— Ha, to trzeba się starać o więcej. Ja tych pieniędzy nie dam marnować!
I nie dała, a Stankarowa poczęła głowę łamać, skąd dorobić jeszcze drugie piętnaście, i ta myśl wygnała jej resztę rozpaczy za minionem szczęściem, i nie dała rozpamiętywać nad zawodem serdecznym. Zaczęła tedy wieczorem uczyć się szyć od pani Natalji, a w święta i w niedziele kleiła pudełka.
Zarobek ten wynalazł Staszek, naturalnie, i uprawiali to rzemiosło na współkę, posiłkując się introligatorskiemi przyborami Zarębianki.