Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Kostusia podeszła do niego i chwilę nie mogła dobyć głosu z gardła. Mieszało się jej w głowie: żal, zgroza, wrodzona nieśmiałość i strach złego przyjęcia. Ale wnet się opamiętała i zcicha jęła prosić:
— Panie, ja do was z prośbą! W lamusie u was Sewer Stamierowski leży zamknięty, chory, jak bydlę opuszczony.
Rudakowski skoczył, poczerwieniał, przerwał jej gwałtownie.
— A panna skąd, czego? A pannie co do moich spraw! Jeśli kto jest zamknięty, to z racji! Panna kto? Jakiem prawem szpieguje mi po folwarku i wtrąca się w moje rodzinne interesa! Fora ze dwora!
Zasapał się i za ramię ją ująwszy, odepchnął na drogę.
Wówczas w niej zbudziła się na nic nie pomna energja i śmiałość. Odtrąciła go od siebie.
— Nie macie wy prawa więzić człowieka samowolnie! Duszę mu wzięliście, odarliście ze wszystkiego! Myślicie, że wam to ujdzie? Myślicie, że on sam, sierota, na waszej woli, to go krzywdzić możecie bezkarnie! Pomsty boże na was zejdą za niego!
— Precz, włóczęgo! — wrzasnął Rudakowski, przyskakując do niej. — Wyrzucie ją za wrota! — krzyknął na lokaja. — Upiła się żebraczka!
Lokaj podszedł do niej, ludzie z za węgłów wytykali ciekawe głowy. Kostusia była jak mur biała i chwiała się na nogach.
— No, idźcie sobie — burknął lokaj — bo i was wsadzą do ciupy.
Spojrzała nań, potem po ludziach, śmiejących