Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/101

Ta strona została przepisana.

się bezczelnie, i nagle, tknięta poczuciem swej bezsilności, fałszywej pozycji, strachem, by oporem nie pogorszyć położenia, zawróciła się wstecz.
Grad wymyślać i pogróżek Rudakowskiego towarzyszył jej, oblewając purpurą twarz, słyszała też grubjańskie uwagi służby i pojęła dopiero w całej okropności swą dolę sierocą. Chwilę, małą chwilę, strach ją zdjął, obezsilił wolę, ale wnet wzdrygnęła się cała, bo zdało się jej, że od tego lochu stęchłego aż tutaj słaby głos wołał:
— Gdzie ona? Gdzie ona?
Ona jest, ona pamięta, ona piekłu go wydrze!
Za bramą, na skraju rowu, czekała na nią mamka, zmęczona i drżąca.
— Wygnali cię, zazulu! — poczęła zawodzić. — Bodaj ich dusze tak z raju wygnali, a kości ze święconej ziemi. A tam, w Podgaju, bieda cię czeka!
— To i cóż! Może i tam wygonią — odparła dziewczyna bezdźwięcznie i twardo. — Ja się niczego już nie boję.
I znowu szły obok siebie, prostując drogę miedzami, łąkami i mało co mówiąc. Dopiero na widok Podgaja Kostusia zatrzymała się chwilę.
— Marako, nie wracajcie do chaty — rzekła. — Dowiedzą się we dworze, żeście ze mną byli, i skrzywdzić gotowi.
— Serdeńko! Co się ty o mnie troszczysz! Twoja głowa biedna i stroskana, tobie nie wracać do Podgaja...
— Nie lękajcie się! Wrócę. Nie będę jak złodziej uciekać, a jak wypędzą, na oczach wszystkich