Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Wuju, za co to na mnie przyszło? Przecie nie od Boga! Com ja zawiniła? Za co mi się stała taka krzywda i takie pokaranie? Inni domy i rodziny mają, rodziców i przyjaciół, a jam jego jednego miała tylko! Czy to grzech pokochać sierocie? Czy mi nie wolno duszy oddać, serce podarować?! Przeciem go nikomu nie odebrała!... On sam był jak palec i tylko wrogów miał. Ja sama nie wiem, jak to przyszło, że on mi się stał wszystkiem na świecie. Myślałam, że mi tak Bóg dał za rodziców pomarłych, za dolę sierocą... A teraz wszystko dobre się skończyło!... Tak nam snać sądzono z pokolenia w pokolenie marnieć i marnieć!
Odachowski przyszedł do siebie.
— Jakże to? Co to? Opowiedz porządnie. Zwarjował Sewer Stamierowski? — Naprawdę? Zdaje ci się może. Rudakowski może tylko bajkę puścił w świat. Ależ to awantura!
— On taki strasznie gwałtowny był — mówiła Kostusia, drżąc na całem ciele z wycieńczenia i nawału przebytych wrażeń. — Powiadają ludzie, że się rzucił na ojczyma w chwili rozdrażnienia. Wzięto go wtedy, napół zduszono, powrozami związano i rzucono jak wściekłego psa do lochu!... Miesiąc cały, miesiąc czekał, że ktoś go wyratuje... Miesiąc wyglądał, że się o niego upomną, a potem mu rozum się pomieszał! Wtedy ja chorowałam, a on tam gasł... Mój Boże, Boże!
— Okropność! — szepnął Odachowski, przecierając dłonią czoło.