Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Tam usiadła na brzegu łóżka, głowę wzięła w ręce, przymknęła oczy i zaczęła rozmyślać.
Człowiek cierpiał niesłusznie, człowiek ginął. Na wyratowanie go starczyłoby wujowi słów parę zaledwie. Niby nic, a jednak człowiek niech ginie, bo ratować go «nie wypada». Upomnieć się, to narazić się na szereg nieprzyjemności; okazać zajęcie jego dolą, to znaczy skompromitować się. Smutne to, ale... niech człowiek ginie, bo słaby jest, zgnieciony, zdeptany i samotny. Nie ma rodziców ni rodziny, potężnych krewnych i przyjaciół. Nie ma żony ani narzeczonej, ogłoszonej przed światem. Ma tylko ukochaną dziewczynę swoją, której nikt nie zna, a której wypada milczeć i zaprzeć się go, by się także nie skompromitować. Wolno jej płakać i boleć, ale nie wolno łez pokazać, bólu zdradzić, bo jeśli do niego się przyzna, skompromituje się na wieki, weźmie na się wyrok wygnania z towarzystwa ludzi porządnych, odsunięta będzie od szacunku i czci współbraci, wykluczona ze sfery szczęścia, spokoju, pozbawiona dobrego imienia i stanowiska.
Wszystko to stanęło jasno przed Kostusią w owem samotnem dumaniu. Spojrzała myślą za siebie i ujrzała swój żywot pracowitej ptaszyny, bezpieczny i niefrasobliwy; spojrzała przed siebie i zdało się jej, że widzi psa oszalałego, umykającego przed tłumem, co nań ciskał kamienie, ścigał kijami i krzykiem.
Zrozumiała, że żywot jej rozłamuje się na dwoje, że za chwilę nic jej nie pozostanie, co ją z ludźmi wiązało, że bierze na swe ramiona trud beznadziejny,