Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/110

Ta strona została przepisana.



VI

Dawna Kostusia zginęła bezpowrotnie. Uśmiechy jej nie umilały wujowi śniadań i obiadów, słodkie odpowiedzi nie rozchmurzały ciotki, serdeczne powitania nie rozchylały jej ust względem podwładnych. Snuła się po dworze niema i blada, z głową ku ziemi zwieszoną, jakby ją ciężar myśli przytłaczał, z oczami gorejącemi posępnie. Czasami wśród roboty ustawała nagle, opuszczała ręce i godzinami tak trwała, jakby osłupiała. Czasami ginęła na czas dłuższy, a strofowana przez ciotkę, zacinała się w opornem, kamiennem milczeniu. Zaległa robota nie troskała jej, a spełniona nie cieszyła. Zapominała też często, znosząc obojętnie nieznośne dla niej wymówki i napędzanie.
Nie poszła raz drugi z prośbą o pomoc do wuja i płaczącej nikt nie widział. Postanowienie jakieś nieodwołalne, stałe, dojrzało w jej duszy, opanowało wahanie i rozpacz. Była jak ptak przed odlotem, przejęty bliskością drogi, który do gniazda nie zagląda, żeru zaniedbuje i tylko przeciągle wołając, posępny i nastraszony, w dalekie horyzonty się wpatruje.
Pewnego wieczora wuj ją zawołał, gdy przechodziła koło ganku.