Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/113

Ta strona została przepisana.

swą karmicielkę i towarzyszyły przyjaźnie aż do wrót. Tam je pogłaskała raz ostatni na pożegnanie, prześlizgnęła się przez furtkę i już sama zupełnie została na pustej drodze, oświetlonej fantastycznie księżycem. Obuła się i szła prędko, poprawiając od czasu do czasu usuwający się z pleców tłumoczek.
Zboża już były zżęte, zjeżone krótką ściernią. Skręciła na miedzę do lasu. Mamka do snu się już zabierała, mrucząc pacierze na ławie pod piecem, gdy Kostusia weszła do izby i zaniepokojona ciszą i ciemnością, zawołała na nią. Stara zatliła drzazgę i przerażona, spojrzała na węzełek, który dziewczyna położyła obok siebie na ławce.
— Gdzie ty się wybrałaś, zazulo? — zawołała.
— W drogę. Wiecie, że Rudakowskiego niema.
— Wiem. Chodziłam wczoraj.
— A któż jemu jeść nosi teraz?
— Ekonom stary.
— Dobry człowiek?
— Zdaje się dobry. Loch uprzątnął tam i nieboraka ubrał i oporządził.
— Cóż on?
— Nic. Jednakowy. Ni się rusza, ni gada. Powiadają, że go kiedyś do miasta wywiozą, skoro Rudakowski wróci.
— Niedoczekanie ich! — dziko zamruczała Kostusia.
— I ty jednaka, zazulo! — westchnęła baba. — Nie odstaniesz od swej myśli?
— Nie. Ja tylko pory czekałam. Rudakowskiego