Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/114

Ta strona została przepisana.

niema, sam czas. Już nie wrócę, skąd idę. Nie zamkną jego w szpitalu, nie zamęczą!
— A jakże go wyrwiesz z za tych krat?
— Wyrwę. Choćbym miała rękoma pod mur się podkopywać, choćbym miała deski z drzwi zębami wygryzać. A przecie Bóg jest i mnie nie opuści!
Stara stękając usiadła przy niej.
— To i mnie tu nie zostawać, a wlec za tobą stare kościska. Podgajski pan będzie ciebie szukał, ziemię i niebo przetrzęsie. Wezmą mnie i po sądach będą włóczyć i spokoju nie dadzą. Oj, dola moja nieszczęśliwa!
Kostusia milczała ponuro. Kobiecie tej radaby była nieba przychylić a gotowała piekło na dni ostatek. Wstała i ręce jej czarne i twarde ucałowała, nie mówiąc słowa. Baba broniła się daremnie.
— Kostuśka, przestań. Nie sromaj mnie! Tożbym ja tutaj bez ciebie i dnia nie wytrzymała. Sądzenie takie i Boża wola! Pójdziemy, zazulo! Poratuje nas Jezus cudowny. Ot, ty na mogiły swoje pójdź i pożegnaj, a ja szmaty zbiorę. Czas nam w drogę.
Wstały, obie już zupełnie spokojne i zdecydowane. Kostusia na cmentarzyk pobiegła raz ostatni. Objęła rękoma matczyn kamień grobowy i zapłakała cicho, tuląc usta do zeschłego wianka. Ten sam był, który w dzień zaręczyn położyli z Sewerem. Tak niedawno, zda się, a tak dawno.
Ostatnie to już było pożegnanie i ostatnia walka.
Już odtąd nie będzie miała gdzie pójść z tęsknotą, z żalem, nikomu się poskarżyć. Wzięła w róg chustki trochę ziemi i raz ostatni oczyściła mogiłę, potem ku