On mi ojcem i matką, bratem i siostrą, wszystkiem. Pan może dzieci ma, to Bóg dzieciom pana za nas, sieroty, odda stokrotnie. Co my szkodzimy komu na świecie, ten biedak i ja! Nie zobaczy nas nikt tutaj, nie zaskarżymy nikogo o nasze bóle i krzywdy! On już umilkł na wieki, a ja nędzna, biedna dziewczyna! To jedno mam swoje! Pan pozwoli go zabrać! Pan pozwoli!
Stary odwrócił się do okna... Zmrużył parę razy oczy i zwisły wąs szarpał.
— Skowrońskich sierota — zamruczał raz drugi.
Potem przemógł się i rzekł, zawsze surowo.
— Gdzież go panna zabierze?
— Pójdziemy precz, daleko, żeby nas Rudakowski nie pojmał.
— A pieniądze panna ma?
— Mam.
— A papiery dla policji są?
— Metrykę swoją mam.
— A on?
— On — nie wiem — szepnęła.
— Kiedym go przebierał z tych łachmanów, w których go tutejszy pan zostawił, znalazłem w bocznej kieszeni pugilares. Nie zaglądałem do środka i położyłem tam, w niszy. Proszę zobaczyć.
Kostusia poskoczyła we wskazanym kierunku i gorączkowo otworzyła pugilares. Było w nim kilkanaście rubli i kilka arkuszy urzędowego papieru. Podała je staremu, który do okna się zbliżył i przy resztce światła przejrzał pokolei...
— Jest świadectwo szlachectwa. To dosyć — mruknął, wręczając jej napowrót.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/120
Ta strona została przepisana.