Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/122

Ta strona została przepisana.

pracując płucami, chwiał się na nogach. Posadziło go pod ścianą, wróciła do starego, który im się przypatrywał z progu, zawsze posępny.
— Dokazaliście swego — rzekł. — Nakarmić go teraz trzeba. Rudakowski was prawdopodobnie dogoni, ale ja tych drzwi już za nim nie zamknę. Idźcie z Bogiem.
Rzuciła mu się do kolan z wybuchem wdzięczności, błogosławiąc prostemi, serdecznemi słowy. Usunął się, szorstko się uchylając.
Wróciła do Sewera i przyklęknąwszy nad nim, karmiła jak dziecko, rozpromieniona, niepomna goryczy, która ją czeka przez całe może życie. Od progu stary jej się wciąż przyglądał w milczeniu. Zmrok gęstniał i szary już był świat wokoło. Kostusia zbliżyła się jeszcze raz do niego.
— Pójdziemy już — rzekła. — Noc nadchodzi, a nam szybko trzeba się stąd oddalić. Oby pan Bóg zapłacił. Jeszcze konając, będę pana błogosławić.
Nic nie odrzekł, tylko głową kiwnął i jeszcze stał. W szarym, coraz gęstszym zmroku widział, jak od ściany lamusa oderwały się dwa cienie. Jeden naprzód wątły i drobny, drugi wysoki, zgarbiony i poszły prędko, niknąc w otaczającej nocy.
Poruszył się w reszcie, ręką po licu powiódł i niewyraźnie, jakby na usprawiedliwienie przed sobą samym spełnionego czynu, zamruczał:
— Skowrońskich sierota!
Potem klucze swe zabrał, drzwi lamusa przymknął niedbale i odszedł w stronę dworu ciężko kaszląc.
A dwa czarne cienie przeszły już na drogę