Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/123

Ta strona została przepisana.

i szybko oddalały się od złowrogiego miejsca. Kostusia szła przodem, silnie ściskając w ręku dłoń nieruchomą Sewera. Tak go wiodła jak dziecię słabe i niedołężne, a on dawał się prowadzić, stąpając automatycznie, posłuszny, cichy. Prędko opuścili drogę. Instynkt zachowawczy pociągał dziewczynę w puste pola i krzaki. Orjentowała się światełkami w miasteczku.
Nie dochodząc ulicy, pod płotem mieszczańskiego ogródka przystanęła. Bała się go zostawić tutaj samego, bała się z nim iść do osady, między ludzi, żeby śladu nie zdradzić. Zdecydowała się raczej na pierwsze, ufna w swój pośpiech.
— Usiądź tu, Sewer — rzekła zcicha, pociągając go na ziemię.
Usłuchał.
Ulokowała go wygodnie, otuliła swą chustczyną przed wieczorną rosą i pobiegła do miasteczka, polecając się Bogu litościwemu.
— Przecież większy cud mi sprawił, żem go odzyskała, zachowa i teraz.
Biegła ulicą, szukając pokazanego jej przez mamkę domostwa. Szczęściem było doń niedaleko, a stara, snać niespokojna o nią, wyglądała przez okienko. Kiwała jej głową i po chwili wyszła, żegnana przez krewniaków. Spotkały się na ulicy. Kostusia odebrała jej swój węzełek i szły czas jakiś, milcząc.
— A co? — spytała wreszcie baba niespokojnymi szeptem.
Dziewczyna odpowiedziała jej raczej wzrokiem niż słowem. Z oczu jej biła łuna zapału i dobrej otuchy.