Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/124

Ta strona została przepisana.

— Jest — rzekła tylko.
— Gdzie?
— Ot, tam.
— Jakżeś go stamtąd wydarła?
— Dobry człowiek oddał.
Stara westchnęła. Może w jej starej, praktycznej głowie roiło się, że dziewczynę znękają i od zamiaru odwiodą przeciwności nie do przebycia. Inaczej się stało. Nie wrócą już, ale pójdą, gdzie oczy poniosą, na poniewierkę i wstyd. Nic jednak nie powiedziała.
Kostusia wyprzedziła ją. Sewer nie ruszył się z miejsca, ale też i nie spojrzał na nią, gdy stanęła nad nim. Odetchnęła, zwolniona od srogiego niepokoju. Mamka się przywlekła i złożyły naradę. Postanowiły zaraz wyruszyć, iść pieszo i tylko nocą, w dzień odpoczywać po lasach. Potem, gdy się trochę oddalą, najmą furę, żeby prędzej w nieznane strony dotrzeć. Teraz mógł ich poznać ktoś na drodze, zdradzić właściciel podwody. Przecie ich szukać będą: z Podgaja i ze Stamierowa.
— Chodźmy z Bogiem, a wy, mamko, prowadźcie — rzekła po naradzie Kostusia.
Ruszyli. Stara naprzód, kijem się podpierając, dziewczyna, wciąż prowadząc chorego. Brzegiem gościńca, ścieżyną wydeptaną szli, nic do siebie nie mówiąc. Przejeżdżający widzieli tylko trzy szare cienie, przesuwające się na pozór widm pod brzozami wysady. Kostusia czuła głód i zmęczenie. Nie ustawała przecie i tylko od czasu do czasu dotykała delikatnie dłonią czoła Sewera. Gdy je znajdowała spotniałe i zimne, odzywała się zcicha: