Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Mamko! Spocząć trzeba, on się zmęczył.
Wtedy odpoczywali na chwilę. Chorego umieszczano pod drzewem, one siadywały obok niego i gwarzyły zcicha, wciąż o jednem. Potem szli znowu, owładnięci bojaźnią pogoni. Ranek ich zastał w lesie, dobroczynnem, bezpłatnem schronieniu. Zeszli z drogi w gęstwinę leszczyny. Pod krzakiem Kostusia rozesłała wydobytą z tłumoczka kołdrę, ułożyła na niej Sewera. Wsunęła mu pod głowę swe futerko, okryła szalem.
Położył się, jak zwykle posłuszny. Zrazu wodził bezmyślnie wokoło oczyma, potem je przymknął i zasnął.
Wtedy ona pomyślała o sobie. Mamka rozlokowała się opodal, dobyła z sakwy czarny chleb i zimne, gotowane kartofle. Kostusia zaczęła jeść chciwie, co chwila się odwracając, by na śpiącego popatrzyć.
— Żeby choć ognia rozpalić — rzekła stara — mam trochę krup i okrasy. Zwarzyłabym ci, nieboże, kaszy ciepłej. Zachorujesz od tego jadła.
— Nie można. Ogień zobaczą. Smaczniejszy mi wasz ten chleb jak to wszystko, com od miesiąca w Podgaju pożywała. Dalekośmy odeszli?
— Półtrzeciej mili.
— Tak mało! Tak mało! — wyszeptała do siebie, zamyślona.
Przestała jeść, strapiona i niespokojna. Ileż to jeszcze nocy iść tak trzeba będzie i gdzie się oprzeć wkońcu?
Bardzo się zmęczoną czuła. Mamka ze szmat swych zrobiła jej posłanie.