Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/129

Ta strona została przepisana.

Wieczorem mamka poszła na wieś zasięgnąć ostrożnie języka. Dowiedziała się, że gościniec prowadzi do miasteczka Janopola, że tam bywają jarmarki i dostać można, czego dusza zapragnie. Przy tej okazji nabyta kilka jaj, garnuszek nadtłuczony i świeżego chleba. Obładowana, powróciła do komórki. Sewer spał. Kostusia łatała swe trzewiki pociemku. Zdecydowały dotrzeć do Janopola i tam pozostać. Dwadzieścia mil, kawał świata. Tymczasem cel pewny, choć daleki i nieznany, uspokoił je nieco. Zaczęły ufniej w przyszłość spoglądać. Kostusia uzupełniła zapasy.
Kupiła dla mamki flaszkę wódki, dla Sewera bułek i mleka; posiliła się znowu ciepłą strawą, zapłaciła i poszli. Kapitał Kostusi umniejszył się o całe dziesięć złotych.
Szczęściem przez czas ten cały pogoda im sprzyjała. Dziewczyna zrobiła tę uwagę mamce, spoglądając ku gwiazdom, które świetnie wyiskrzone, mrugały ku niej.
— Dzięki Bogu i za to — rzekła stara. — Byleby tylko nas słotami jesiennemi nie pokarał.
— Ej, nie — z odwagą młodością zaprzeczyła Kostusia. — Do jesieni przytułek znajdziemy i chleb.
Kraj był już zupełnie obcy. Trzymały się brzóz i słupów telegrafu, żeby z gościńca nie zbłądzić.
Rano już nie kryły się po lasach, ale wstąpiły śmiało do wsi spotkanej i w pierwszej zagrodzie poprosiły o schronienie. Gospodarz przyjął ich chętnie, o nic nie pytał i w odrynie spocząć pozwolił.
Coraz się czując bezpieczniejszemi, w miarę przebytyeh mil i dni, zasnęły twardo.