Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/131

Ta strona została przepisana.

się zeń naigrawać, biorąc za cel swawoli i drwin. Kostusia zabierała go stamtąd, ukrywała w klitce pełnej przeróżnych gratów, gdzie im pozwalano nocować, karmiła, pieściła, strzegła. Ale nazajutrz zostawić go musiała samego na dzień cały, na śmiech i żarty gawiedzi.
Kasa jej ulatniała się w oczach. Gdy po tygodniu przerachowała swe fundusze, znalazła tylko parę złotych. Zgarnęła je, ukryła na piersi, pomyślała chwilę i spojrzeniem smutnem pożegnawszy Sewera, wyszła. Pójdzie do prania tedy.
Na progu karczmy zastąpił jej drogę barczysty mieszczanin i pozdrowił uprzejmie.
— Żyd mówił, że wam roboty trzeba? — zagadnął.
— Trzeba — odparła, radośnie ku niemu spoglądając.
— Len mi pora zdjąć i posłać. Chcecie, to chodźcie.
— Nie wiem, czy potrafię — rzekła nieśmiało.
— Ręce macie cienkie — zauważył, przyglądając się jej uważnie. — Nietutejsi jesteście?
— Nie.
— I nie sami?
— Nie.
— No to nie przebierajcie w robocie. Służby wam nikt nie da.
— Dziękuję wam i za to — szepnęła pokorna.
— No, to chodźcie, kiedy zgoda.
Poszła za mieszczaninem aż na jego pole za miastem. Pokazał jej zagony lnu i zaczęła go rwać pracowicie. Przyglądał się jej, leżąc na miedzy.