Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/132

Ta strona została przepisana.

— Baba mi zmarła w same żniwa — opowiadał. — Samem został z tylą roboty. Koszt, kłopot i strata. Układajcie garście gładko i równo. Dobrze robicie. A jak na was wołają?
Zawahała się z odpowiedzią. Zależne i podrzędne było jej dotychczasowe stanowisko, ale wyrobnicą płatną pierwszy raz została i gorzko jej było mimowoli na tę myśl.
— Kostusia mnie wołają — odparła wreszcie zcicha.
— Dziewczyna? — badał dalej.
Skinęła głową.
— Macie małe ręce, ale dobrze robicie — zaczął po chwili znowu. To dziw, że was dotąd chłopcy nie wzięli. Ile wam lat?
— Ośmnaście.
— Sama siła i uroda. A ojcowie wasi gdzie?
— Już w grobie.
— A bracia was czemu nie trzymali?
— Bo i braci nie mam, ani niczego na świecie.
— Toteż dlatego was chłopcy ominęli. Uroda bez dostatku, to jak siekiera bez stali. A ten głupi, co za sobą wodzicie, to wam kto? Swój?
— Swój — zcicha potwierdziła.
— Zawadą on wam. Żebyście sami byli, znaleźlibyście zaraz służbę, bo dobrze robicie.
— Jak sądzono, tak będzie — szepnęła smutno.
Schylona nad zagonem, pracowała prędko i sumiennie. Mieszczanin, zamiast czem się także zająć, dozorował jej niby, ciągle gawędząc. Cieszył go postęp roboty.