Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Na obiad zaprowadził ją do swojej zagrody. Dostatnia była, obszerna, ale pusta. Szczęśliwa myśl jej przyszła, gdy oglądała domostwo i podwórze.
— Moglibyście mi komorę odnająć — zaproponowała nieśmiało. — Zapłaciłabym wam i za schronienie i za drwa.
— Żebyście w dodatku zwarzyli mi obiad, uprali mi szmaty i upiekli chleb, tobym się może namyślił.
— Ile zdołam, to zrobię.
— Pomyślę.
Po obiedzie wróciła do pracy i podniecona dobrą nadzieją, robiła za trzech aż do zmroku. Sam jej wreszcie przestać kazał i znowu do chaty zaprowadził. Tam zapłacił jej srebrną czterdziestogroszówkę i do wieczerzy zaprosił.
— Dziękuję. Wracać mi pora — rzekła. — Możeście już pomyśleli o tej komorze?
— Ta pomyśleć to łatwo. Jeśli mi się wieprzem zajmiecie i podoicie krowy w dodatku, to zgoda — odparł łaskawie.
— A co każecie zapłacić?
— Pół rubla na miesiąc.
Zamyślona, odeszła. Warunki były ciężkie, ale dawały dach spokojny, gdzie Sewerowi nikt dokuczać nie będzie. O nią mniejsza. I do takiej pracy się nałoży.
Nie było zresztą czasu i sposobu do namysłu. Pod karczmą biedny idjota siedział jak zwykle. Odzienie miał podarte i błotem okryte, we włosach liście i śmiecie. Zapewne go tak urządzili malcy swawolni. Bezmierna żałość objęła Kostusię na ten widok, zapłakała krwawemi łzami i ukryła go do klitki.