Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/138

Ta strona została przepisana.

— Uchowaj Boże. Wasbym na zawsze zatrzymał.
W tej chwili drzwi się otworzyły, ukazał się Sewer. Obejrzał się, znalazł Kostusię i naprzeciw niej przy progu usiadł.
— Czego on chce? — zawołał gniewnie mieszczanin.
Dziewczyna pochyliła się nad biedakiem, smutnemi oczami zajrzała mu w twarz, dotknęła pieszczotliwie ciemnych, zburzonych włosów.
— Co ci? — spytała serdecznie, cicho — jeść chcesz?
Gospodarz zmarszczył się i dziko w ich stronę popatrzał.
— Ja ta nie chcę, żeby on mi tu do izby przychodził — burknął niechętnie.
Kostusia pobladła.
— Chodź, Sewer — zawołała słodko, prosząco.
Poszedł bez oporu do komory.
— Czego tam gospodarz krzyczał? — spytała mamka trwożnie.
— Na niego, że do izby się wsunął.
— Oho! A jemu co się stało?
— Przywykł do mnie snać i czegoś potrzebował. Coś ty, nieboże moje serdeczne, głodny? Boli cię co?
Pochyliła się nad nim.
— Nie trzeba mu pozwalać wałęsać się za tobą — rzekła mamka — dosyć niedoli, a tu ludziska zaczną wydziwiać.
— A do kogóż on pójdzie, jak nie do mnie? Ani jego głodu, ani cierpienia nikt nie zrozumie. Oto