Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/139

Ta strona została przepisana.

teraz przyszedł, bo go snać głowa boli. Gorąca jak żar. Pójdźcie mamko i zwarzcie gospodarzowi wieczerzę. Ja tu przy nim zostanę.
Ułożyła biedaka na zydlu, służącym mu za posłanie, i przyklękła obok, chłodząc mu rozpalone czoło. Musiało mu to ulgę sprawić, bo przestał się skarżyć, oczy zamknął i zasypiał.
Zapatrzona w niego, pozostała długie godziny, pilnując snu. Wzrok jej, bezdenny żalem, a zawsze łagodny, czasami łzami się przyćmiewał, usta kurczyły się bolesnym uśmiechem. Mamka wróciła wreszcie i zaczęła prząść, postękując i wzdychając.
Coraz rzadziej dzieliły się teraz myślami; były one zbyt czarne i beznadziejne.
— Czy my tutaj zazimujemy? — zagadnęła wreszcie stara.
— Cóż? Gdzie i poco pójdziemy? — odparła dziewczyna cicho.
— A i tutaj się niczego nie doczekamy.
— A czegóż nam czekać?
— Mnie, zazulo, śmierć wszędzie znajdzie. Już ja swoje poczekałam i odbyłam, ale tobie nie czas jeszcze. Tobie trzeba jego do rodziny odprowadzić, a samej o sobie pamiętać. Przed tobą dola.
Ręka Kostusi silniej spoczęła na głowie śpiącego.
— Dola? Bez niego? — rzekła. — Żebym tak zrobiła, jak mówicie, goniłby mnie po świecie jego głos. A kiedy on zawoła: gdzie ona? kto go zrozumie i odpowie? Mnie już moją dolę Bóg dał i nie odstąpię. Poco próżno mówić.
— A cóż dalej będzie? Zostaniemy?