Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Zostaniemy.
— A jak nas wygonią?
— To wtedy pójdziemy.
— Chyba z torbą! A zima idzie.
Kostusia nic nie odrzekła. Zamglonemi oczami patrzała przed siebie w czarną noc za malutkiem okienkiem. Na dworze deszcz padał, drobny a przenikliwy. Usta dziewczyny poruszyły się wreszcie, ale nie zniechęceniem ani buntem; odmawiała wieczorne pacierze. Dwa, jeden dla siebie, za Sewera drugi.
Nazajutrz, gdy krzątała się po chacie, przygotowując dla mieszczanina śniadanie, on wszedł i stanął blisko niej, uśmiechnięty.
— Post za pasem — rzekł. — Chłopcy o żonkach myślą i swaty chodzić poczynają.
Kostusia obojętnie skinęła głową. Co ją to mogło obchodzić lub zajmować.
— Widzi mi się, że i sobie trzeba baby poszukać — ciągnął dalej. — Dostatków siła w chacie, gospodyni dobrze będzie!
— Zapewne — odparła — podczas gdy ją niepokój zdejmował.
— Uważacie — ciągnął dalej. — Jest bydła sztuk dwanaście i troje koni, jest dwadzieścia pni pszczół i owiec pół kopy. Leży też w alkierzu sześcioletni len nietkany, gotowego płótna sztuk siedmnaście i trzy skrzynie przyodziewku. Żonki pierwszej nigdy nie bijałem i drugiej też nie będę, bom nie żaden cham i pijak, w wojsku feldfeblem byłem i u hrabiego służyłem. Adukację mam i naturę spokojną. Myślicie, nic w tej chacie kobiecie braknąć nie będzie. Chyba