Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/141

Ta strona została przepisana.

ptasiego mleka... Do kościoła, choć to o staje, malowanym powozem będę ją woził.
— Szczęść wam, Boże, gospodarzu! Pewnie wam komorę trzeba będzie opróżnić. Pójdziemy sobie.
— Albo ja wiem — odparł i wracając do poprzedniego tonu, mówił dalej. — Sługę wezmę, a żonie nic robić nie pozwolę. Niech sobie panuje tylko. Stać mnie na to łacniej jak niejednemu obywatelowi. Oho, wy myślicie! I grosz siaki taki jest! Żebym chciał, mógłbym zczasem folwark jaki w dzierżawę wziąć albo i całkiem kupić.
— Śniadanie wasze gotowe — przerwała Kostusia.
— Dobrze. Siądźcie i wy razem do jadła.
— Dziękuję, gospodarzu.
— Siądźcie. Samemu nieochotnie jeść. Weźcie łyżkę, nie bójcie się, nie skrzywdzicie. Stać mnie na to.
— Bóg zapłać, nie chcę. Pójdę do swoich.
— Ot, dajcie pokój! Ten głupi toby najsłuszniej, żeby z prosiętami jadał, a nie z ludźmi, a ta stara pożywi się sama. Nie kompanja to dla was.
Kostusi dziko zabłysły oczy. Nic nie odpowiedziawszy, wyszła z izby.
Mieszczanin nie odezwał się do niej tego dnia, ale już nazajutrz powrócił do przedmiotu, rozpowiadał o swych dostatkach i rozwodził się nad szczęściem przyszłej żony. Dziewczynie nawet przez myśl nie przeszło, w jakim to było celu.
Wieczorem, gdy siedząc na przyzbie, karmiła Sewera, zatrzymał się przed niemi z rękami w kieszeniach, a z fajką w zębach.