Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Niech sobie szyje zdrowa. Ot, ciotko, powinniście ją dla mnie namawiać. Nie zapomnę przysługi.
— Co Bóg sądził, to będzie — odparła stara posępnie.
— Na weselu matką będziecie — prawił, pewny swego.
— Jak Bóg da — zamruczała.
Mieszczanin zjadł, fajkę zapalił i rozpowiadał szeroko o swych skarbach, rozumie i stosunkach. Potem go sen zmorzył, więc starą pożegnał i do alkierza odszedł, gdzie nań czekały owe pierzyny, pod sufit wysokie.
Mamka, zgasiwszy światło, poszła do komory. Sewer spał spokojnie. Lampka tlała resztą nafty. Kostusia siedziała obok idjoty.
— Co ty robisz? — spytała baba.
— Nic już. Gotowam. Ot wasz tłumoczek, a ot mój. Tylko na plecy wziąć i w drogę. Czekałam, aż się uciszy w chacie i na ulicy. Niech on się prześpi trochę tymczasem.
— Gdzież my pójdziemy?
— Ot, przed siebie. Byle dalej.
Spojrzała ku okienku, które szczególnie czarno odcinało się na ścianie. Za niem wicher wył ponuro.
— Dzisiaj Zaduszki — rzekła po chwili, zmęczone oczy przecierając dłonią. — Może to moi tak się nade mną żałośnie litują. Poprowadzą nas. Trzeba ruszać.
Okręciła się chustką, wzięła na plecy zawiniątko i dopiero wtedy, z widocznym żalem, zbudziła Sewera. Ubrany był ciepło i porządnie. Przeżegnała go i siebie,