Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/147

Ta strona została przepisana.

włożyła mu czapkę na głowę i wyprowadziła do sieni Za nimi wyszła mamka, zdmuchnąwszy światło. Znaleźli się na podwórzu zagrody, potem na ulicy błotnistej.
Czarno było i zimno, potykali się, to znowu wpadali w kałuże, w miasteczku psy ujadały i wyły. Wydostali się na trakt wreszcie. Wicher mieli w oczy, przejmujący do kości, pełen dzikich jęków i łkań, jakby nad ludzkie żałośliwszych. Kostusi zdawało się ciągle, że z dalekich grobów aż tutaj odszukały ją, najnędzniejszą, rodzicielskie dusze i towarzyszą litośnie, taką dolą sieroty swojej rozżalone, tą drogą krwawą. Potem twarz jej zsiniałą zaczęły dotykać płatki zimne i mokre i coraz rozpaczniej wicher płakał.
— Śnieg — rzekła mamka.
Kostusia otarła twarz rękawem i ku niebu oczy wzniosła. Było tak czarne, że ledwo znać było, gdzie się kończy, a gdzie ziemia zaczyna.
— O, Boże! — szepnęła. — Czyżeś i chmurom kazał nas chłostać! Takeśmy marni, a Ty taki wielki! Ulituj się nad nami!
Śnieg rzucił jeszcze parę garści swych gwiazdek i przestał.
— Może to matusine łzy były takie ciężkie i zimne — szepnęła dziewczyna.
Szli dalej i dalej, borykając się z wichrem, otulając się od zimna, czasami stając dla nabrania tchu. Leciały za nimi powietrzne skargi i łkania, a droga wyciągała się w nieskończoność. Oni, celu nieświadomi, jak liść jesienny gnani — szli i szli...


∗             ∗