Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— Zachowaj go, Matko Najświętsza!
Odchodzili od zatrudnień swych, ale ciągle wracali do tego okna z widokiem na bramę i drogę. Stawały im w myśli wypadki, doznane lub słyszane, o błądzeniu całodziennem w śnieżycy, o wilkach, o zmarznięciu. Nie mówili sobie tego, ale czuli razem.
Jedynaka swego tak ubóstwiali, był celem ich życia, treścią rozmów, marzeniem we śnie i na jawie. Skończywszy nauki, pracował w stolicy, chlubili się nim, żyli tęsknotą za nim i oczekiwaniem odwiedzin.
— Posłałeś na pocztę? — zagadnęła staruszka o zmroku już, gdy nawet bramy nie mogli dojrzeć.
— Posłałem, ale w taki czas nierychło posłaniec wróci.
W jadalni służba rozesłała garść siana pod obrusem a w kącie ustawiono snop zboża. Zaczynano przygotowywać do tej uczty, jak kraj starej, która skupia rodzinę, rozrzewnia i rozwesela, przy której z roku na rok coraz więcej wspominamy umarłych, a której pamięć goni na obczyźnie dalekiej, budzi tysiące wspominków.
We dworze krzątano się żwawo. Od kuchni zalatywał zapach smażonej ryby i grzybów, w jadalni zapalono światła i zastawiono stół tradycyjnemi potrawami.
— Naco to, naco — wzdychali staruszkowie — kiedy Michasia niema!
— A listu niema i niema! Może chory?
Lokaj wszedł w tej chwili do pokoju.
— Czy nie wrócił posłaniec z poczty? — spytali go żywo.