Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/15

Ta strona została przepisana.

czas wakacyj czytywał jej piękne książki, pomagał jej w zajęciach, wyciągał z sobą w niedzielę na dalekie spacery łódką po rzece lub pieszo po gajach, otaczających dwór. Śpiewali wtedy lub śmiejąc się, odnajdywali kryjówki, gdzie przed laty udawali Robinsona.
Tak bywało latem. Ale potem przychodziła pracowita jesień, Kazio odjeżdżał, ptaszki milkły. Kostusia zbierała resztę owoców, napełniała spiżarnię konserwami i suszeninami, dozorowała sprzętu warzywa, zalewała złote miody, topiła wosk, a z pierwszemi płatkami śniegu żegnała świat smutny i nikła na czas jakiś, owładnięta wielką tęsknotą za latem.
Wtedy nie budziło już jej słońce, lecz przyzwyczajenie. Wstawała przy świetle lampki, odziewała się w futerko i kapturek, zsiniałe ręce chowała w wełniany zarękawek, dreptała po mrozie i śniegu. Wieczory trwały bez końca. Na dole bawili się goście często, sąsiedztwo było liczne i zażyłe, a dom ten uważano za najświetniejszy.
Kostusia wówczas siadywała u siebie i szyła. Ciotka dawała jej robotę dla siebie lub córek, było też do sporządzania dużo bielizny domowej, dużo szarego płótna na gospodarskie potrzeby.
I siebie oporządzała wtedy z podarowanych przez ciotkę, wysortowanych sukienek letnich Jadwisi.
Z tego powodu Kostusia miała zwykle perkale na zimę, a wełnianki na lato.
Na ten szczególny zbieg okoliczności zwrócił uwagę, jak zwykle, wuj żartobliwie. Uśmiała się z jego konceptów szczerze, bez cienia urazy. Jej