— Nie, proszę pana. Tylko tam, w sieni, uboga stoi i prosi o wsparcie.
— Uboga? W taką szarugę!
— Toteż ledwie dopełzła do progu, a śnieg ją całą oblepił.
— Biedaczka! Niechże przenocuje i wieczerzę w czeladnej spożyje. Jutro ją opatrzę.
Lokaj wyszedł. W kredensie i sieni biegała służba, panował gwar i ruch gorączkowy. Zdało się staruszkom, że jakiś głos oboje słyszą. Był to posłaniec z poczty ośnieżony i zziębnięty.
— Przywiozłeś cokolwiek? — zawołał gospodarz.
— Jest, proszę pana, list i depesza.
— Dawajże, dawaj!
Otworzyli, a raczej podarli koperty. Od Michasia były wieści dobre, serdeczne. Przyjedzie na Nowy Rok najpóźniej.
— Bogu dzięki, Bogu dzięki! Dawajcie wieczerzę, panicz za parę dni dopiero będzie. Gdzie posłaniec? Poczęstuję go, poczciwca, że mi taką dobrą nowinę dostarczył.
Stary wziął z bufetu pękatą flaszkę i wyszedł do sieni.
— Gdzie Bazyli? — spytał lokaja.
— Poszedł już do domu.
— A tam kto stoi w kącie?
— A to ta biedna, proszę pana.
— Jakto? Jeszcze stoi! Zaprowadźcieże ją do czeladzi.
— Kiedy bo nie chce. Ona prosi o trochę ciepłej strawy tylko. Chce to wziąć i iść dalej.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/150
Ta strona została przepisana.