Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Skądże wy?
— Tak długo idziemy, że sama nie wiem, ileśmy uszli. To i piekło nie większe jak ta droga nasza. Nawet już nie pamiętam, ile czasu tak idziemy.
— A gdzież dążycie?
— Ot, przed siebie, za służbą i chlebem.
— Nigdzieście miejsca nie prosili?
— Prosili, ale kto nas, panie, przyjmie? Troje takich nędzarzy i przytem na zimę. Wiosną możeby każdy przygarnął na letnie roboty, ale my już wiosny nie doczekamy! Tak się wleczemy, byle dalej paść.
— Któż wy tacy?
— Nędzarze, panie. Żebraki, włóczęgi.
— Poczekajże chwilę! Każę konia założyć i zabrać tamtych z cmentarza. To zgroza, żeby ludzie nawet w taki dzień nie odetchnęli.
Kobieta osunęła się do kolan i nawet przez chwilę słów wdzięczności nie znalazła.
— Oby ten Jezus, co dziś się rodzi, panu za nas pobłogosławił! — wyjąkała wreszcie.
Podniosła się potem, ożywiona.
— Niech pan nie każe konia zakładać, służącemu wieczerzę przerywać. Ja sama pójdę i ich przyprowadzę.
— Jak chcesz. Każę wam w pralni napalić i słomy dać na posłanie. Wypocznijcie i posilcie się dowoli.
— Bóg zapłać panu!
— Wypij tymczasem wódki dla rozgrzania.