Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/156

Ta strona została przepisana.

na Kostusię znowu zwrócili. Stała przed nimi w spódniczynie dziurawej i krótkiej, w koszulinie szarej, którą ledwie przysłaniał kaftanik łatany, ze obszerny i za długi. Bose jej nogi były krwawe, ręce odmrożone, twarz zżółkłą skórą powleczona. Twarz ta pomimo wszystko nie straciła tego uroku, dla którego lubili ją nawet w Podgaju, dla którego ją Sewer umiłował. Pogodna była nieziemskim spokojem, w nędzy swojej łagodna, w wycieńczeniu pełna nieziemskiego ognia i przejrzystego wyrazu prawości. Usta blade miały rys słodyczy i dusznego wesela, oczy ciemne, a do dna jak krynica czyste, patrzyły z za łez prosto, śmiało, bez goryczy, z rezygnacją. Stała zalękła, zawstydzona swej nędzy, a wargi jej drżały nerwowo.
Przyszło jej na myśl, że może państwo na drogę ich chcą obdarzyć i odprawić. Przemogła lęk, pochyliła im się do rąk z wdzięcznością.
— Daj, Boże, państwu wszystko dobre za łaskę. Jużeśmy wypoczęli. Zaraz pójdziemy — rzekła.
— Nie pójdziecie, pókiście chorzy. Co to, moja droga, nogi masz odmrożone i ręce? — spytała staruszka.
— Ej, to nic, proszę pani.
— Jakto nic! To nieznośne cierpienie. A tam kto chory leży?
— Stara nasza.
— I macie sumienie ją wlec za sobą?
Staruszka zbliżyła się do barłogu i zaczęła mamki o jej cierpienie wypytywać. Pan tymczasem badał Kostusię.
— Służyliście już gdziekolwiek?
— Nie, proszę pana!