Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/160

Ta strona została przepisana.

przerznięty trzęsawiskami, chata nawet bez ogrodu, obchód mozolny i daleki. Czy ten człowiek da sobie radę?
Oczy Kostusi zabłysły, jakby jej raj obiecywano. Taka radość i zapał rozjaśniła twarz, że aż patrzący się wzruszyli. Znowu im do kolan się rzuciła.
— Da radę, panie, da. Do krwi się upracujemy dla pana. Niewiele nam trzeba. Byle dach i chleb zimą. Latem to już i bez tego służyć będziemy. Niech pan spróbuje. Nie weźmiemy i grosza. Byle już nie iść tak ciągle, byle nie żebrać!
— Ha, no, to spróbujemy. Kiedyście już wypoczęli, każę was zaraz tam odstawić i ulokować. Mateuszu, zawołaj ekonoma.
— Mój drogi — wtrąciła pani. — Dajże im zgóry ordynarję i każ chatę opatrzyć. Od roku nie zamieszkała. Chodźże ze mną — jakże się nazywasz?
— Kostusia.
— Chodźże, Kostusiu, dam ci choć statków trochę na gospodarstwo. Słuchajno, stara jestem, a ty poczciwie wyglądasz. Jak się osiedlicie u nas i zostaniecie, każę wam się pobrać. To brzydko tak.
Dziewczyna boleśnie się uśmiechnęła.
Po godzinie przed pralnię zajechało dwoje sanek. W jedne siadła Kostusia z Sewerem, w drugie mamka z workami i sprzętami. Ruszono przez zaspy, zalewy, pola i oczerety, bardzo daleko. Parobek rozpowiadał Kostusi, że w Temrze nikt długo nie wytrzyma, a ich poprzednik obwiesił się i straszy po nocach. Dojechać tam latem nie można, chyba czółnem dopłynąć, wokoło torfy i trzęsawiska, a rzeka oparzelista. Latem strażnik po kępach nogi zrywa