Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/162

Ta strona została przepisana.

wymiotła izbę i sień, brakujące szyby zatkała swemi łachmanami, słomę rozesłała tymczasem na ziemi w kącie, Sewerowi usłała legowisko na piecu, dobyła z trudem wody ze studni. Piec dymił strasznie i chatę, wyziębioną i nieopatrzoną na zimę, trudno było ogrzać.
Noc nadeszła tymczasem. Mamka w podarowanym przez panią żelaznym garnku ugotowała wieczerzę. Były kartofle gotowane, do nich sól i chleb. Sewerowi dodano słoniny z wyważonej ordynarji. Zjedli, siedząc na ziemi, blisko ognia. Nie mieli lampki, ławy i stołu, ale dobrze im i tak było po tem, co minęło. Tej nocy Kostusia zasnęła prędko, spokojnie i głęboko.
Gdy się zbudziła, wielki był dzień na świecie. Sewer już nie spał i patrzył na nią bezmyślnie. Mamka wygrzewała pod kożuchem stare kości.
— Kostuśka! — rzekła radośnie. — Nie pójdziemy już!
— Nie, chwała Bogu, ale roboty huk! Odpoczywajcie teraz, już ja sama wszystkiemu dam rady.
— Chata od mojej nielepsza. Pamiętasz w Podgaju?
— Lepsza, bośmy w niej razem.
— Daj, Boże, w niej pozostać! Pan ekonoma pewnie przyśle, żeby obchód pokazał i z granicą zapoznał. Czy pójdzie? — wskazała Sewera.
— Pójdzie ze mną.
— A jak posądzenie powezmą jakie?
— A jakież? Bylem granicę poznała, będę sama pilnowała.
— A jakże ty, biedna, dasz radę szkodnikom, chłopom? Jeszcze cię gdzie zabiją. Oj, doloż, dolo! Wykryje się wszystko prędko i wypędzi pan.