Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Jak Bóg da. Już nam gorzej nie będzie, jak było. A może on się poprawi. Czasem mnie się zdaje, że oczy ma lepsze i jakby co rozumiał.
Usiadła obok Sewera, dała mu do rąk miskę kaszy i łyżkę i uśmiechając się doń słodko, gwarzyła zcicha.
— Teraz już się czasem odezwie do sensu. Byle trochę wytchnienia i spokoju. Może się już Bóg nad nami zlitował, może ten Jezus, co się narodził, o nas wspomni. Nie godzi się nam dzisiaj skarżyć, a tylko dziękować. Nie głodnyś, biedaku? Siądźże przy ogniu, nie odejdę daleko, będę blisko ciebie.
Cały dzień porządkowała chatę, znalazła w sieni trochę gliny, pozatykała nią szczeliny ścian i drzwi, jak potrafiła, zlepiła i osmarowała piec. Na strychu też parę desek, a koło studni parę grubych polan. Zrobiła z tego pierwotny stół i ławkę pod ścianą.
Całodzienny ogień ogrzał izbę, a ich ogrzał spokój dawno nie znany. Siedzieli tak we troje długo wieczorem. Mamka pilnowała pieca, Kostusia przy świetle drzazgi łatała odzież, Sewer na ręce jej bezmyślnie patrzył.
— Żeby lnu trochę, tobym przędła — westchnęła stara, już tęskniąc za ulubioną robotą.
— Len? — uśmiechnęła się Kostusia. — Skąd go tu dostać? Tu nigdzie ni wsi, ni domu, człowieka na pokaz.
— A ty, zazulo, jakbyś temu rada była.
— A rada! Nie zobaczy nikt jego nędzy, nie powie nikt bolącego słowa.
— Bez roboty i twarzy człowieczej trudno wyżyć. Pójdę ja do dworu temi dniami.