Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— Czego? Mało wam drogi było?
— Bo mnie ten ekonom trapi. Wyrozumieć go muszę, by nas precz nie wygnał. Już ty się o mnie nie lękaj. Duchem się sprawię i lnu przyniosę. O Jezu, o Jezu, co tu za głusza okropna.
— Dobra! — szepnęła dziewczyna, po ścianach pozierając. — Wróble gorsze gniazda mają na zimę, a przecie cały dzień świergocą. Czy my Bogu mamy być gorsi sercem od ptaszków bezrozumnych?
Mamka umilkła zawstydzona. Nazajutrz jednak wczesnym rankiem wybrała się do dworu. Kostusię pod wieczór, gdy się stara spóźniała, strach zdjął. Wyszła aż do zasp na spotkanie. Wlókł się za nią jak cień Sewer. Z radością zauważyła, że patrzył i on także na ślad sanek, wiodący do ludzi.
— Nie widzisz mamki? — pytała go, uśmiechając się łagodnie — zaraz się pokaże. Bo to nasz dom teraz. Dobry, stary pan nam go dał. W domu ciepło, w domu cicho. Za to panu będziesz służył, lasu pilnował. Będziesz, Sewer?
Biedak potakiwał głową.
— W domu tym wyzdrowiejesz, bieda minie. Podoba ci się nasz dom? Dobrze ci?
Sewer rękę podniósł i coś daleko pokazał. Widocznie nie mógł czy nie lubił mówić. A jednak poznał i zobaczył mamkę. Ona to była, obładowana, zmęczona, ale z dobrą miną. Zeszli się i powitali radośnie.
— Jakby was, mamko, rok nie było, taka nuda i niepokój — rzekła Kostusia, odbierając jej część pakunków. — Nawet i nasz biedak po kątach was szukał,