Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/172

Ta strona została przepisana.

nie — zapowiedział. — A teraz dajcie choć zakąski na zadatek. Macie wódki? Kiełbasy?
— Nie mamy. Kartofle tylko.
— Oho, ale kokoszkę macie? Nośna ona?
— Codzień jajko daje — pochwaliła się Kostusia, nie widząc grymasów mamki.
— To mi ją wrzućcie do sanek, żebym umowę naszą pamiętał.
Kura nie dawała się złapać, wybiła szybkę w okienku, pojmała ją wreszcie Kostusia i spełniła w milczeniu rozkaz. Mamka się nie poruszyła, zacięła usta, a oczy jej były złe i mściwe.
Ekonom zostawił im starą strzelbę, przysłaną przez pana, zabrał gotowe motki lniane i pojechał na obiad, spóźniony. Wychodząc, nadeptał jeszcze psiaka, pełzającego u komina. Powstał lament okropny. Maleństwa półślepe, niezdarne, utuliła ledwie Kostusia i parę jej cichych łez spadło na ten drobiazg bezsilny i dlatego krzywdzony.
Mamka nie odezwała się do wieczora i nie tknęła jadła. W ten sposób obchodziła żałobę po kurze.
Sewer, obojętny, wciąż się w swój sęk wpatrywał.