Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/177

Ta strona została przepisana.

go ubił, bo zając jeszcze ciepły był i ledwie tknięty dziobem w serce, broczył krwią.
— Widzisz, Sewer — zawołała Kostusia radośnie — będziesz miał dzisiaj królewską wieczerzę.
Podniosła zająca i ruszyła dalej, rozmyślając, jak się tą niespodzianą zdobyczą mamka ucieszy. Orzeł przyglądał się jej ponuro ze szczytu drzewa i przeprowadził daleko bystremi oczyma.
W czasie dalszej drogi skrupuł zdjął Kostusię. Pański był zając, nie jej. Spojrzała na Sewera i westchnęła. Po naradzie z mamką postanowiła łup ten odnieść do dworu. Nierada tam szła, bojąc się pytań staruszki, bojąc się jeszcze bardziej, by ją o narzucanie się nie posądzono, ale wypadało pójść przecie, podziękować, o rozkazy może się dowiedzieć.
Całą noc czatowały nad przeręblą, aby ryb drobnych woreczek dołączyć do zwierzyny. O świcie Kostusia ruszyła do dworu. Sewer jeszcze spał, a nim się obudzi i obejrzy, ona wróci.
Jak wtedy, w ów wieczór wigilijny, stanęła w sieni kredensowej i tym swoim uśmiechem, co za serce brał, przywitała starego lokaja, który ich wtedy ugościł. Nie poznał jej.
— A czego? Co to za zwierzę?
— Od orła odebraliśmy wczoraj.
— A wy co za jedni?
— My z Temry. Owe biedaki, co pan przygarnął.
— A prawda! Nie poznałem. Zaraz pana poproszę.